Thursday, September 24, 2009

Parę ujęć.


Tak wyglądała Łucja w ciągu pierwszego miesiąca.








Jeden z ostatnich treningów Wiktora. Sezon już zakończony, bo rugby to dyscyplina zimowa w Nowej Zelandii. Na koniec były trofea, wspólne zdjęcia drużynowe, a nawet występ na prawdziwym wielkim stadionie. Relacja wkrótce.

Akt urodzenia Łucji


To było już z miesiąc temu, ale chwalę się dopiero dziś. Poszło sprawnie, chociaż były obawy, czy uda się uzyskać polskie znaki. Gdyby miała w akcie urodzenia "Lucja", byłby problem w Polsce, przy umiejscowieniu aktu. Urząd Stanu Cywilnego nie zgodziłby się na wpisanie "Łucja" i musielibyśmy wnosić sprawę o zmianę imienia, mimo że w polskim przecież nie ma imienia Lucja.
Tak więc zdawaliśmy sobie sprawę, że jeśli możemy coś wskórać, to tylko z tutejszymi urzędnikami. Okazało się, że nie ma rzeczy niemożliwych. Wydrukowaliśmy dokument z worda jak tworzy się literę Ł i wysłaliśmy podanie. Na drugi dzień telefon od pani z tutejszego urzędu, że oni nie pracują w wordzie ale w innym programie i że tam nie ma możliwości uzyskania takiego polskiego znaku, ja na to, że bardzo mi zależy, bo będe miała problemy z wyrobieniem paszportu. Pani powiedziała, że zrobi co w jej mocy. I tak po kilku telefonach i mailach w sobotę, trzy dni od wysłania formularza dostaliśmy, również pocztą, powyższy akt z polskimi znakami.
Zastanawiam się, czy w Polsce obcokrajowcy też mogą liczyć na takie indywidualne podejście.

Wednesday, September 2, 2009

Prawie miesiąc


Donoszę, że po dwutygodniowej przerwie w pobieraniu na masę Łucja nam się w końcu pogrubasiła i w 25tym dniu ważyła 3750 a dziś, czyli w dniu 30tym prawie 4kg. A i produkcja własna mleka ruszyła także mieszance i dokarmianiu już podziękujemy. Byle tylko nie zapeszyć:)

Festyn zimowy w Petone powtórka.


Zatoczyliśmy koło. Jak rok temu, wybraliśmy się na zimowy festyn przy plaży w Petone. To było jeszcze z Łucją w brzuchu (ostatnie zaległości w publikowaniu nadrobione, uff). Tym razem pogoda dopisała, było też dużo więcej atrakcji. Fajnie, oprócz wstrętnych hot-dogów, które dzieciom i tak smakowały. Dotrwaliśmy do kulminacyjnego punktu, czyli imponującego pokazu fajerwerków o 7 wieczorem. Nie mogliśmy tego ominąć, bo to właściwie jedyna okazja w roku. W Sylwestra niestety żadnych zorganizowanych sztucznych ogni w Wellingtonie nie ma, jedynie we własnym zakresie, nie to co w Sydney. Kto by pomyślał, skoro to Nowa Zelandia pierwsza rozpoczyna Nowy Rok. Jest jeszcze anglosaskie święto Guy Fawkes Day w listopadzie z tradycyjnymi fajerwerkami około 9tej wieczorem, ale przynajmniej w Wellington miało to się nijak do pokazów, które mają miejsce w Polsce w Sylwestra nawet w małych miasteczkach.





Jak poprzedniego rou na plaży pojawiły się instalacje/rzeźby, nad których konstrukcją pracowali artyści przez cały dzień, tylko po to aby o zmroku je podpalić. Było ich kilka ustawionych wzdłuż brzegu i odpalanych po kolei. Był też imponujący drewniany pies z drewnianych konarów znalezionych na plaży, ale w ogóle nie chciał się palić.

A to już Wiktor na trampolinie w centrum Wellington.